WILE (wcześniej SoundArt) od 2001 roku zajmuje się projektowaniem i wytwarzaniem systemów audio.
Tworzymy: wzmacniacze zintegrowane, odtwarzacze płyt CD, kolumny głośnikowe, okablowanie, stoliki i podstawki audio oraz inne akcesoria.
Jesteśmy jedną z nielicznych firm na świecie produkujących urządzenia dużej mocy w technice hybrydowej do użytku domowego.
Konstrukcje WILE są oparte na wielu oryginalnych rozwiązaniach systemowych. Układy wzmacniające są maksymalnie proste, wolne od piętrowych układów sterujących, efektywnie przetwarzające dostarczaną energię na sygnał muzyczny. Szybkość, spójność fazowa i zapas mocy pozwala na wierne przekazanie wzmacnianego sygnału i wrażenie obcowania z żywym przekazem muzycznym. Zastosowanie układów lampowych zachowuje w dźwięku komponenty harmoniczne i analogowe brzmienie.
Odtwarzacze kompaktowe są oparte na najlepszych napędach Philipsa o dużej wierności odczytu, przetwornikach wielobitowych (w tym TDA 1541) i symetrycznych, lampowych układach wyjściowych o potężnym zasilaniu. Tradycyjna konstrukcja bez filtracji i oversamplingu przynosi dźwięk o atrybutach opisanych w części poświęconej wzmacniaczom.
Formularz
Jeśli mają Państwo pytania odnośnie naszej oferty, zapraszamy do wypełnienia formularza kontaktowego.
Wzmacniacz Rock
“Barwa, szybkość i rytm”
Czysty, niesamowicie szybki i rytmiczny dźwięk - tak w skrócie można określić brzmienie wzmacniacza ROCK.
Rock jest wzmacniaczem którego konstrukcja została oparta o sprawdzony układ: przedwzmacniacz lampowy - końcówka mocy na tranzystorach. Dla wygody użytkowników posiada wbudowany przetwornik C/A na najwyższej jakości układzie Crystal (znanym ze wspaniałej barwy i rytmu) z wejściami RCA i optycznym. Wejście optyczne pozwala na podłączenie do komputera bez indukowania zakłóceń.
Przedwzmacniacz lampowy pracuje w układzie: wzmacniacz napięciowy - wtórnik katodowy. Końcówka mocy, to tranzystory MOSFET, firmy Internacional Rectifier, sterowane przez wzmacniacz operacyjny o dużym współczynniku (SR).
Układ wzmacniacza mocy pracuje w typowym układzie push - pull z ujemnym sprzężeniem zwrotnym.
Przedwzmacniacz jak i końcówka mocy, zasilane są z niezależnych zasilaczy w obu kanałach. Lampy w przedwzmacniaczu żarzone są prądem stałym o stabilizowanej wartości niezależnej od wachań napięcia w sieci.
Wzmacniacz nie posiada analogowych potencjometrów, które zużywają się w trakcie użytkowania pogarszając jakość dźwięku - zamiast tego zastosowaliśmy mikroprocesor, który nie zamazuje i nie ogranicza dynamiki dźwięku oraz nie zużywa się.
Konstrukcja wzmacniacza, oparta została o doświadczenia które firma nasza zdobyła podczas eksploatacji wzmacniacza JAZZ. Wszystkie zastosowane tu rozwiązania bardzo dobrze sprawdziły się w obu poprzednich konstrukcjach.
Dzięki temu zachowaliśmy bardzo dobre parametry odsłuchowe nawet przy mniejszej mocy wyjściowej.
Stosunek ceny zastosowanych podzespołów do końcowej ceny wzmacniacza wielokrotnie przewyższa analogiczne wartości konkurencji i jest najwyższy spośród znanych na świecie.
Parametry wzmacniacza Rock:
Wersja Glass - z szklanym przednim panelem oraz przyciskami zamiast potencjometrów - za dopłatą:
Wersja Standard:
Wzmacniacz Jazz
“Pełnia rytmu i życia”
Dźwięk zrównoważony i naturalny, pełen rytmu i życia.
JAZZ jest konstrukcją hybrydową łączącą w sobie zalety układów lampowych, oraz tranzystorowych. Przedwzmacniacz jest zbudowany na lampach ECC83, które słyną z doskonałego brzmienia.
Wejście przedwzmacniacza, to stopień różnicowy, dzięki któremu można było zastosować dwie pary gniazd symetrycznech, oraz dwie pary gniazd niesymetrycznych. Lampy pracujące w przedwzmacniaczu, żarzone są prądem stałym, o precyzyjnie dobranej wartości. Wartość prądu nie ulega zmianie podczas wahań napięcia sieci. Wzmacniacz mocy to stopień różnicowy, napędzający sterowane żródła prądowe skompensowane termicznie, które to sterują tranzystory końcowe mocy(klasa AB). Tranzystory mocy, to MOSFET-y firmy International Rectifier, selekcjonowane w specjalnym układzie pomiarowym.
Użyte w Jazzie podzespoły elektroniczne najwyższej klasy są kilkadziesiąt razy droższe od typowych elementów audio stosowanych w popularnym sprzęcie. Dodatkowe ekranowanie podzespołów eliminuje zakłócenia, bardzo wyraźnie poprawia budowę sceny, a czystość i rytm ożywia dźwięk.
Zapas mocy wzmacniacza swobodnie pozwala wysterować każde dostępne na rynku kolumny.
Przedwzmacniacz jak i wzmacniacz mocy w obu kanałach, są zasilane z niezależnych zasilaczy. Zasilacz sieciowy, jest wyposażony w układ miękkiego startu, zapobiegający przeciążeniu instalacji sieciowej, w czasie włączenia wzmacniacza.
Całość rozwiązania konstrukcyjnego, daje gwarancję uzyskania neutralnego i spójnego brzmienia. Dzięki tym parametrom, słuchanie muzyki staje się wielką przyjemnością.
Wzmacniacz, posiada wbudowany generator kalibracyjny, pozwalający na ręczne ustawienie, jednakowych poziomów wyjściowych, obu kanałów przez użytkownika.
Parametry wzmacniacza JAZZ:
Wzmacniacz Louis
“Przywraca naturalne brzmienie”
LOUIS powstał jako rozwinięcie koncepcji naszego wzmacniacza JAZZ przy założeniu braku jakichkolwiek kompromisów. Najlepsze lampy NOS, minimalizacja wewnętrznego okablowania, maksymalne skrócenie ścieżek sygnałowych, mikroprocesorowe sterowanie głośnością, wyższa moc. Dźwięk jeszcze bardziej przejrzysty z wiernym oddaniem najmniejszych detali.
Louis jest wzmacniaczem hybrydowym. Przedwzmacniacz jest układem lampowym, końcówka mocy zbudowana jest na tranzystorach MOSFET.
W przedwzmacniaczu w stopniu wejściowym jak i w wyjściowym, pracują cztery triody ECC83 (NOS - oryginalne amerykańskie lampy z lat 60tych). Wejścia przedwzmacniacza pracują w układzie różnicowym, co pozwala na zastosowanie wejść symetrycznych (XLR).
Wzmacniacz końcowy mocy, pracuje w typowym układzie push-pull, z ujemnym sprzężeniem zwrotnym. Przedwzmacniacz jak i wzmacniacz końcowy zasilane są z niezależnych zasilaczy w obu kanałach.
Lampy w przedwzmacniaczu, żarzone są prądem stałym o stabilizowanej wartości niezależnej od wachań napięcia w sieci.
Zastosowanie unikalnych rozwiązań, szczególnie w przedwzmacniaczu, pozwoliło na uzyskanie bardzo dobrych parametrów odsłuchowych wzmacniacza.
Louis jest manifestacją naszego stosunku do muzyki. Chcieliśmy pokazać jak powinna brzmieć muzyka, jeżeli między żywymi muzykami i ich instrumentami a słuchaczem trzeba zastosować jakieś medium. Złudzenie obcowania z żywą muzyką jest tak duże, że niektórzy nasi klienci nie potrafili określić czy poszczególne dźwięki/odgłosy w nagraniu pochodzą faktycznie z płyty czy z zewnątrz.
Parametry wzmacniacza LOUIS:
Odtwarzacz Sarah
“Wierne, analogowe brzmienie o dużej dynamice”
Sarah to odtwarzacz zawierający w sobie wzmacniacze wyjściowe zbudowane na 4 lampach ECC-83 oraz poczwórny 16-bitowy przetwornik TDA 1543 Philips.
Blok zasilania odtwarzacza składa się z 3 transformatorów toroidalnych.
Wszystkie układy scalone, odczytujące i przetwarzające dane z płyty CD, pochodzą od znanego z nowatorskich rozwiązań Philipsa.
Nasza recepta na dobre brzmienie polega na odtwarzaniu płyty z częstotliwością podstawową jak i rozdzielczością 16 bitową taką jak nagrano płytę CD.
Taki sposób odtwarzania płyt, pozwala na to, że usłyszymy wszystko co zostało nagrane, naturalnie tak jak chcieli muzycy i producent.
U większości producentów w stopniu wyjściowym stosuje się bardzo rozbudowane filtry, które eliminują zakłócenia ale z drugiej strony mocno ograniczają pasmo a to wpływa nai jakość odtwarzania płyt CD. My tak skonstruowaliśmy nasz odtwarzacz by wystarczył tylko jeden filtr pierwszego rzędu, który w niczym nie ogranicza jakości odtwarzanej muzyki. Parametry Odtwarzacza CD SARAH:
Przetwornik ROCK DAC
“Pozwala zabrzmieć cyfrze anologowo”
Wile ROCK DAC to uniwersalny przetwornik mający możliwość przetwarzania bezpośrednio sygnału S/PDIF lub USB.
Konstrukcja przetwornika DAC jest oparta o stosowaną przez nas technikę łączącą zalety lampy i układów półprzewodnikowych.
Sercem urządzenia jest przetwornik DAC 24 BIT lub zamiennie 16 BIT w zależności od preferencji klienta.
Aby umożliwić współpracę z komputerem zastosowaliśmy układ przetwarzający USB na S/PDIF.
Całą konstrukcję zamykają lampowe wzmacniacze analogowe pracujące w klasie A.
Parametry Przetwornika ROCK DAC:
KONDYCJONER MOCARZ
“Moc i bezpieczeństwo”
Kondycjoner WILE MOCARZ swoją konstrukcją jest oparty na transformatorze o mocy 2500 VA.
Pozwala na galwaniczną separację od sieci energetycznej co zwiększa bezpieczeństwo użytkowania podłączonych do niego urządzeń.
Bezpieczeństwo zapewnia zastosowanie odpowiednich elementów w układzie (zabezpieczenie nadnapięciowe i prądowe).
Ze względu na duża moc transformatora zastosowaliśmy układ miękkiego startu kondycjonera.
Kondycjoner wyposażony jest również w woltomierz napięcia sieci elektrycznej.
Parametry kondycjonera MOCARZ:
DAC Rock
Źródło: PAPIEROWE WYDANIE MAGAZYNU HI FI I MUZYKA (1/15)
Odtwarzacz CD SoundArt Rock II
Źródło: www.klub.audiostereo.pl
Warszawski producent SoundArt jest firmą znaną w całym kraju. SoundArt jest znany w całym kraju zarówno z dobrego brzmienia swoich produktów, jak i z fantazyjnego wzornictwa, które nie przypomina niczego innego w bliższej i dalszej okolicy. Swego czasu pewien bardzo dobrze mi znany recenzent (którego nazwiska nie wspomnę z powodu skromności) napisał, że gdyby Cyganie latali w kosmos, to właśnie czymś przypominającym wczesne projekty Sylwestra Witkowskiego. Ten recenzent jest zdania, że jego opinia jest aktualna do dziś, ale w ubiegłym roku świat ujrzał nowy projekt SoundArtu, kojarzący się mniej futurystycznie, a bardziej sielsko. Otóż swój najnowszy odtwarzacz spółka Witkowski & Lewandowski zbudowała wokół czegoś w rodzaju żurawia studziennego. W relacji z zeszłorocznego Audio Show, gdzie obiekt po raz pierwszy zaprezentowano światu, pozwoliłem sobie umieścić krotochwilnie odtwarzacz Rock w części relacji dotyczącej sprzętu analogowego, a to ze względu na ramię mające symulować napęd gramofonowy. Jednak po rzetelnym namyśle doszedłem do wniosku, że zamiast skojarzeń z oldskulowymi wyrobami Foniki mamy tu do czynienia z nawiązaniem do jeszcze dawniejszych czasów, kiedy długie drągi z wiadrami na końcu opuszczały się do ocembrowanych studzien, aby wydobyć na światło ożywczą wodę, jakże potrzebną zarówno w hodowli, jak i w domowym gospodarstwie. Trzoda zbiega się z radosnym kwikiem, gospodyni rozlewa wodę do koryt, a potem długie ramię schyla się znowu „nad rybną studnią bez dna”, jak to słusznie zauważył poeta Wojciech Bellon. Cóż to za ramię, ramie niezwykłe, ramię tajemnicze! Ramię, które znalazło się tam nie bez konkretnego celu, ale o tym za chwilę.
Zaintrygowany? Idźmy zatem dalej, czytelniku! Całe urządzenie przypomina w znacznym stopniu inne projekty SoundArt i nie bez powodu, odtwarzacz bowiem zainstalowano w obudowie nawiązującej do wzmacniacza SA Rock II, który miałem przyjemność testować jakiś czas temu. Odtwarzacz w założeniu stanowi uzupełnienie podstawowej linii elektroniki Sound Artu, tworząc z tym wzmacniaczem system ujednolicony wzorniczo i pod względem konstrukcyjnych założeń. Jak przystało na entry level tej firmy, urządzenie zajmuje skrzynię odpowiadającą rozmiarami większości hi-endowych wzmacniaczy zintegrowanych. Przypominam, że pierwsza wersja wzmacniacza SA Jazz była swego czasu największym wzmacniaczem zintegrowanym na świecie i przebił go pod tym względem dopiero wzmacniacz Krell FBI. Firma z warszawskiej Pragi nie lubi półśrodków, toteż ich mniejsze produkty odpowiadają dużym produktom innych wytwórców. Wynika to z faktu, że po pierwsze, wnętrza muszą pomieścić lampowe przedwzmacniacze (w przypadku integr) lub lampowe stopnie wyjściowe (w przypadku odtwarzaczy), po drugie natomiast muszą pomieścić potężne zasilacze z wieloma transformatorami, które stanowią cechę szczególną całej elektroniki SoundArtu. Tak zaawansowane zasilanie odpowiada również w znacznym stopniu za dźwięk tych urządzeń i spodziewałem się, że i w tym wypadku nie będzie skuchy.
Odtwarzacz (pomijając wierzch obudowy) wygląd bardzo prosto. Na froncie mieści się wyświetlacz fluorescencyjny w spokojnym zielonkawym kolorze, umieszczony za dymną szybą tworzącą razem z metalowymi płytami frontu literę „V” – charakterystyczny element wzorniczy SoundArtu. Z tyłu minimalizm absolutny, widnieje tam jedynie gniazdo IEC oraz jedna para analogowych wyjść XLR. Żadnych złączy cyfrowych, a nawet żadnych gniazd RCA, co już wydaje mi się przesadnym puryzmem. Na miejscu producenta dodałbym jedną parkę wyjściowych czinczów dla zwiększenia kompatybilności sprzętu. Sterowanie funkcjami odbywa się z prostego, ale wygodnego pilota lub za pomocą rzędu przycisków na górnej płycie.
Górna płyta wymaga osobnego akapitu. Rock jest top-loaderem bez pokrywy. Płyta figuruje bezpośrednio na napędzie nie przysłonięta niczym, jak w japońskich odtwarzaczach 47labs lub w urządzeniach Ancient Audio. Pociąga to za sobą konieczność pewnego dodatkowego rozwiązania i stąd właśnie obecność studziennego żurawia. Otóż w większości top-loaderów zasuwana lub w inny sposób zamykana pokrywa uruchamia jednocześnie mechanizm odczytu TOC (tablicy zawartości) płyty CD. W napędach bez pokrywy odczyt trzeba włączać w jakiś inny sposób. W odtwarzaczach Ancient Audio z serii Lektor używa się do tego po prostu dodatkowego przycisku na górze obudowy. Rock natomiast ma ramię. Opuszczenie ramienia uruchamia przycisk, po czym płyta zaczyna wirować i na wyświetlaczu pojawia się po sekundzie typowy obraz zawartości płyty. Odtwarzacz jest gotowy do działania i można już zwyczajnie nacisnąć „start”. Po skończeniu odtwarzania ramię należy podnieść: wówczas na wyświetlaczu pojawia się napis „open”. Nie ma w tym nic szczególnie niezwykłego, identycznie działają przyciski odczytu TOC w wielu innych top-loaderach, oryginalnym elementem jest natomiast cała armatura w postaci ramienia służącego do naciskania tego guzika. Należy dodać, że wszystko to działa bezbłędnie: napęd jest szybki i cichy, odczyt niemal natychmiastowy, ramię funkcjonuje sprawnie i w ogóle wszystko jest bardzo profesjonalnie, mimo skojarzeń ze studnią na Podlasiu.
Oprócz ramienia górną płytę zdobi jeszcze typowy dla SoundArtu zestaw łbów od śrub, co w każdej recenzji staram się piętnować, ale producent niezbyt się moimi wybrzydzaniami przejmuje. Osobiście naprawdę wolałbym, żeby te śruby były wpuszczone, a jeśli już muszą wystawać, to niech chociaż będą czarne. Ale cóż, siła wyższa, podobno nie ma dobrych czarnych śrub i muszę tym wyjaśnieniem się zadowolić. Osobiście przypuszczam, że wytwórca kupił kiedyś kontener wkrętów i będzie ich używał, dopóki zapas się nie kończy. Natomiast trudno mi wybaczyć widok rzędu przycisków sterujących. Znajdują się po lewej stronie górnej płyty (patrząc od frontu) i niczym by się nie wyróżniały, bo działają sprawnie i są w miarę estetyczne. Jednak po pierwsze, nie opisano ich, po drugie natomiast, na początku i na końcu rzędu przydano im po jednej śrubie (znowu!), zapewne mocującej całość od spodu do wierzchu obudowy. Śruby są w kolorze przycisków i tak je zainstalowano, że w pierwszej chwili można je wziąć za dodatkowe guziki do naciskania, tylko takie trochę mniej porządne. Panowie, litości. Takich rzeczy nie robi się klientom. Obecność żurawia można uznać za ekscentryzm, ale ten numer to już sadyzm.
Ale żarty się skończyły. Mając przed sobą wielki kloc z dziwaczną fidrygałką na wierzchu, usiadłem w fotelu i wcisnąłem przycisk „start” na pilocie. Płyta zawirowała i popłynęła muzyka. Zaczął się test.
Niemal od pierwszych taktów miałem ochotę zabrać się do notowania, ale postanowiłem wstrzymać się jakiś czas, przerzucić kilka płyt, odczekać parę dni aż wrażenia się potwierdzą. Dopiero gdy umocniłem się w przekonaniach, zacząłem słuchać i pisać jednocześnie. Odtwarzacz spędził u mnie około miesiąca, wziął też udział w innych testach jako źródło i teraz, gdy wrócił do producenta, mogę rzetelnie napisać, co słyszałem. Otóż proszę Państwa, to jest świetne źródło cyfrowe. W notatkach widzę napisane jak byk słowo „rewelacja” i mimo, że nie powinno się rzucać takich słów zbyt często, nie mogę się wyprzeć własnych wrażeń. Podczas testu Rock najpierw zmaltretował moje źródło cyfrowe, następnie przejechał jak kombajn po źródle nieskompresowanych tzw. gęstych plików, po czym zaczął pogrywać sobie z porządnym gramofonem analogowym. Dawno nie miałem tak dobrego słuchania. Ten test stanowi rzadki przypadek w mojej biografii. Zacząłem zwyczajnie od niezobowiązującego położenia jednej czy drugiej płyty. O ile pamiętam, było to nagranie Cyro Baptisty, potem sięgnąłem po jakąś powietrzną płytę nagraną przez ECM. Od razu odniosłem wrażenie takiego skoku adrenaliny, że aby jakoś usystematyzować wrażenia sięgnąłem po sampler, była to akurat płyta Linna. Od tego momentu zaczęło być nietypowo, bo był to jedyny test w mojej dotychczasowej karierze, który przeprowadziłem właściwie tylko na samplerach wytwórni audiofilskich. Dźwięk był tak wciągający, że nie chciałem go psuć przypadkowymi nagraniami. Zawsze uważałem, że osoby utrzymujące, jakoby „wszystkie odtwarzacze CD grały tak samo” są głuchawe. Jeśli teraz przyjdzie do mnie ktoś z taką tezą, wyrzucę jego kapelusz przez okno na ulicę, a samego poślę zaraz w ślad za nim.
Panowie Lewandowski i Witkowski nie wprowadzają często nowych modeli do oferty, ale jeśli już coś zrobią, jest to zwykle urządzenie, bez którego świat byłby uboższy. CD Rock jest typowym przykładem tego zjawiska. Ten odtwarzacz jest wybitny, na podsatwie własnych doświadczeń najchętniej porównałbym go do wyższych modeli Naima, plus lepsza stereofonia. Swego czasu byłem pod wrażeniem odtwarzacza Naima z serii CDX ze względu na unikalne połączenie muzykalności ze wspaniałą dynamiką. Rock przypomina mi tamten dźwięk. Istnieje opinia, że dynamika odtwarzaczy Naima bierze się w znacznym stopniu z zaawansowanego zasilania stosowanego przez inżynierów z Salisbury. Przypominam w takim razie, że inżynierowie z warszawskiej Pragi słyną właśnie z montowania w swoich wielkich gratach wybitnych zasilaczy. To, plus lampowy stopień wyjściwy Lewandowskiego, daje efekt wart dwakroć takich pieniędzy, jakie żądane są za to źródło.
Przechodząc z kategorii wróżenia z bebechów do kategorii melomańskich, źródło SA wniosło do mojego systemu po pierwsze realną makrodynamikę. Myślałem, że ją mam. Nie miałem. Dynamika wiąże się tutaj z bardzo nisko schodzącym, a jednocześnie szybkim i kontrolowanym basem. Na utworze fortepianowym z samplera Linna dało to rewelacyjny realizm niskich dźwięków fortepianu. Uważałem (i nadal uważam) że mam bardzo przyzwoite źródło, warte rekomendacji w swojej cenie. Jednak Rock pokazał Tentowi parę sztuczek na basie, któreych ten dotąd nie widział. Ten dźwiek naprawdę był inny i to na korzyść warszawskiej konstrukcji. Po pewnym czasie przestałem przełączać pomiędzy tymi źródłami, bo nie było sensu. Jeśli można słuchać lepszej muzyki, to po co fundować sobie „zwykłą”.
Oprócz wspomnanego rozmachu i jednocześnie precyzji na basie, Rock dawał muzyce świetną powietrzność, poczucie przestrzeni. Wybrzmienia były zarówno lepiej słyszalne, mocniej nasycone barwą, jak i po prostu dłuższe. Skutkowało to też większym poczuciem obecności pomieszczenia, w którym nagrywano muzykę. Ponieważ słuchałem głównie z samplerów, przeleciałem szybko wiele rodzajów muzyki. Wspomniałem już o fortepianie solo, który był naprawdę super. Małe składy jazzowe również zyskały, głównie dzięki realizmowi kontrabasu, właściwemu oddaniu barwy oraz przestrzenności perkusji. Można z tego wywnioskować, że największy postęp Rock zalicza w wysokich i w niskich tonach. Coś w tym jest, a że to dodaje muzyce atrakcyjności, czyni ją bardziej efektowną, to tym lepiej. Sukces na odsłuchach gwarantowany i nie ma to nic wspólnego ze staroniemieckim ułożeniem pasma przenoszenia „w wannę”. Przeciwnie, jest wreszcie tak, jak być powinno.
Wokale i instrumenty operujące w środku pasma, jak saksofon, również nie pozostawiały nic do życzenia. Nie chgciałbym pozostawić wrażenia, że skoro dół był wybitny, to średnica taka sobie. Skądże, średnie tony tylko zyskują, jeśli posadowi się je na fundamencie dobrego basu. Jak wspomniałem, Rock jest świetny barwowo. Co więcej dodać? W wokalach oprócz pięknych barw był realizm, niezbędna chrypka tam gdzie trzeba, panie nie piszczą tylko śpiewają pełną piersią, a nie jest ona zwykle mała. Jak wiadomo, śpiewaczki mają zwykle tzw. gabaryt. Rock potrafi oddać mu sprawiedliwość. Gdy słyszę „I love Paris”, to na pierwszym planie rosła pani z chrypką kocha Paryż, na drugim wyznaje swe uczucia fortepian, a na jeszcze innym skrzypce i tak dalej. I to jest to.
Z zainteresowaniem wysłuchałem też paru nagrań ze starego samplera JMLab. Ta płyta zawiera muzykę nagraną czysto i dynamicznie. Zwłaszcza takie utwory jak „Ballet des Coqs” Praetoriusa czy „Bleu Rondo Chinois” Bontempsa nie pozostawiły niedosytu. Znowu szybkość, kontrola i nasycenie. Rzadko ma się chęć wysłuchania audiofilskiego samplera do końca. To był ten przypadek. Tylko kończących płytę testów na odtwarzania poszczególnych tonów nie chciało mi się już słuchać. A jeszcze przecież dynamiczne „As long as live” Bardiniego, ze wspaniałym saksofonem i basem, a jeszcze Satie… W pewnym momencie wyskakuje nagle chór a capella, rozdzielczy, przestrzenny, świetnie słyszalny. Dzięki Rockowi przypomniałem sobie, jak bardzo lubiłem te nagrania. Dziękuję, panowie z SoundArtu!
Testowany odtwarzacz znacznie przekroczył moje oczekiwania. Klasa cenowa 10 tysięcy w przypadku odtwarzaczy to obecnie takie ni to ni owo. Można w niej znaleźć wypakowane po brzegi cedeki produkcji chińskiej albo puste w środku odtwarzacze firm z tradycjami, często również pochodzące z okolic Mongolii Wewnętrznej. Czasem trafi się ambitny produkt europejski lub amerykański, jednak częsty jest też kit nie wiadomo skąd. Rock odstaje od tego towarzystwa wyraźnie. Jest to oryginalny europejski wyrób, według autorskiej koncepcji, produkowany w niewielkiej manufakturze, który brzmi dwa razy drożej, niż kosztuje. Zestawianie go z urządzeniami z jego klasy cenowej to okrucieństwo, bo on zasługuje na dużo więcej. Jestem pod wrażeniem. I tylko sugestia pod adresem producenta: proszę zastąpić to dziwaczne ramię masywną, przesuwaną pokrywą. Może (a nawet powinna!) wyglądać jak ścięta piramida egipska albo jak element ukradziony z „Titanica”, może zwiększać koszt urządzenia o tysiąc złotych, ale naprawdę warto skorygować ten detal, żeby całość ukazała się w tym lepszym świetle.
Alek Rachwald, Magazyn Audiostereo
SoundArt Rock II (wersja jubileuszowa)
Źródło: www.highfidelity.pl
Zakładam, że większość z Państwa zna, lepiej czy gorzej, firmę SoundArt. Choćby stąd, że ta warszawska firma co roku pokazuje swoje produkty na wystawie Audio Show (czytaj TUTAJ). O ile dobrze kojarzę, najpierw pojawiła się marka StandArt, z ofertą kosmicznie wyglądających stolików audio z tłumieniem olejowym i sprężynami oraz standy pod kolumny podstawkowe. Ich konstrukcje oparto o solidną, inżynierską wiedzę, więc sprawdzały się w praktyce i pomimo, iż ceny należały wówczas do wyższych, to wiele osób, którym podobało się bezkompromisowe podejście StandArtu, decydowało się na zakup ich produktów.
SoundArt to dokładnie ci sami ludzie, panowie Sławomir Lewandowski i Sylwester Witkowski. Design ich urządzeń, wśród których są wzmacniacze zintegrowane, odtwarzacz CD, czy wzmacniacz słuchawkowy należy do kategorii 'kochaj albo rzuć' (to nie jest wyłącznie moja opinia, ale również wielu innych osób, z którymi o tym rozmawiałem na przestrzeni lat). Natomiast brzmieniowo każdy z tych produktów śmiało może konkurować ze wieloma uznanymi, światowymi markami. Co najmniej dwóch recenzentów (Alek Rachwałd i Paweł Gołębiewski) po posłuchaniu wzmacniacza Jazz (w przypadku Pawła również odtwarzacza Sarah), kupiło go do swoich referencyjnych systemów, przedkładając walory brzmieniowe nad próżność, która często sugeruje audiofilom zakup urządzeń światowych marek. Miałem okazję posłuchać Jazza w systemach obydwu Panów i absolutnie potwierdzam, że to integra, która spełnia wszelkie warunki sprzętu recenzenckiego – odpowiednio wysokiej klasy dźwięk, czystość, transparentność brzmienia pozwalająca wychwycić różnice między podłączanymi do Jazza urządzeniami, oraz moc wyjściowa i wydajność prądowa pozwalające wysterować właściwie każde kolumny. Z tych samych powodów to doskonały zakup dla każdego audiofila. Także dlatego, iż to zakup na lata, taki który przetrwa wiele zmian w systemie zanim stanie się jego najsłabszym ogniwem. Sam w swoim czasie rozważałem jego zakup, a to co mnie powstrzymało to, po pierwsze, jego gabaryty – to ogromny kawał wzmaka, przede wszystkim bardzo głęboki, więc wymagający odpowiedniego mebla - a po drugie jego waga, która wyklucza jego częste przestawianie (chyba, że ktoś ma posturę Pudziana - ja zdecydowanie nie...).
Płyty wykorzystane w odsłuchu (wybór)
Choć miało to miejsce blisko 10 lat temu, to do dziś bardzo dobrze pamiętam swoje pierwsze spotkanie z Rockiem, czyli wzmacniaczem otwierającym ofertę SoundArtu. Wówczas był to inaczej niż dziś wyglądający wzmacniacz, z wyeksponowanymi lampami, wieżami obudów traf i innymi elementami, dzięki którym kojarzył się ze statkiem kosmicznym, tudzież z widzianą z perspektywy elektrownią, a nie wzmacniaczem do living roomu. O ile więc wygląd jedni cenili za oryginalność, o tyle inni uznawali, że wykracza on poza ogólnie przyjęte kanony piękna na tyle, że nie mogą postawić go w swoim pokoju, nie ryzykując rozwodu. Wszystkim nie dogodzi się nigdy, o gustach się nie dyskutuje, etc., etc., wydaje mi się jednak, że również i twórcy Rocka uznali, że to właśnie jego wygląd miał zbyt duży wpływ na decyzje potencjalnych klientów. Być może właśnie dlatego nowa wersja, Rock II, to znacznie bardziej klasyczna obudowa, zbliżona wyglądem do pozostałych wzmacniaczy tej marki. To oczywiście nadal nie jest design, który spodoba się wszystkim, ale teraz jest zdecydowanie bardziej stonowany, niż w pierwszej wersji, więc powinien przypaść do gustu większej ilości osób. W każdym razie – już nie powinien być czynnikiem decydującym o rezygnacji z zakupu pomimo walorów brzmieniowych.
Wszystkie wzmacniacze zintegrowane SoundArtu to konstrukcje hybrydowe z lampowym stopniem przedwzmacniacza oraz tranzystorowym stopniem mocy. Obecnie oferowane są trzy modele: Rock, Jazz i Swing (przyszłość tego ostatniego jest niejasna, jako że wiele rozwiązań przeniesiono z niego do nowej wersji Jazza). Do testu otrzymałem wzmacniacz Rock, a w zasadzie jego drugie wcielenie, Rock II, na dodatek w wersji jubileuszowej, przygotowanej w limitowanej serii 5 sztuk, która różni się od podstawowej przede wszystkim wydzieleniem zasilacza do osobnej obudowy, oraz zastosowaniem w kluczowych miejsca lepszej klasy elementów. Patrząc od frontu, urządzenie nie różni się niczym od podstawowej wersji Rocka II. Dopiero na tylnym panelu, zamiast klasycznego gniazda sieciowego, można znaleźć zupełnie inne, wielopinowe, służące do połączenia wzmacniacza specjalnym kablem z zewnętrznym zasilaczem. Charakterystyczny jest natomiast panel przedni, z dwiema dużymi gałkami po bokach oraz wyświetlaczem ukrytym pod plastikową płytką w kształcie trapezu równoramiennego (płytka przykrywająca wyświetlacz zwęża się ku dołowi). Boki wzmacniacza to odprowadzające ciepło radiatory, natomiast na górnej pokrywie umieszczono charakterystyczne dla urządzeń tej marki wycięcie (logo?), zabezpieczone od środka siateczką, co uniemożliwia ciekawskim maluchom włożenie do środka palców, a jednocześnie sprawia, że to kolejny element wentylacji obudowy. Z tyłu, oprócz wspomnianego, wielopinowego gniazda sieciowego, znajdują się solidne gniazda głośnikowe, dwa wejścia niezbalansowane (RCA) oraz wejście zbalansowane (XLR). Urządzenie wyposażono w pilota zdalnego sterowania – okienko odbiornika umieszczono na frontowym panelu i stanowi ono element symetryczny do głównego włącznika urządzenia, umieszczonego po drugiej stronie okienka z wyświetlaczem. Także zewnętrzny zasilacz, choć z założenia ma raczej stać schowany gdzieś za stolikiem, umieszczono w porządnie wykonanej, metalowej obudowie, gdzie na jednym boku jest standardowe gniazdo IEC, do podłączenia sieciówki, na drugim wielopinowe gniazdo, do połączenia ze wzmacniaczem, na dole są cztery nóżki, a na górze ładne logo firmy. Kabel łączący zasilacz ze wzmacniaczem jest bardzo gruby i sztywny, co nieco komplikuje ustawienie zasilacza i może się okazać, że trochę wymusza taką, a nie inną jego lokalizację. Jak mi powiedział pan Sylwester to właśnie wykonanie tego kabla jest w zasadzie najbardziej czasochłonną operacją przy budowie specjalnej wersji Rocka. Patrząc na swoje zdjęcia muszę z przykrością stwierdzić, że Rock w naturze wypada znacznie lepiej niż udało mi się to uchwycić. Nawet jeśli więc urodą nie dorównuje urządzeniom np. Accuphase'a, to jednak jest to dobrze wykonany, starannie wykończony wzmacniacz o ciekawym, oryginalnym projekcie plastycznym. Jak już kiedyś pisałem, należę do osób, które na wygląd urządzeń audio zwracają niewielką uwagę, bo przede wszystkim liczy się dla mnie ich podstawowa funkcja, czyli brzmienie. Myślę jednak, że osoby dla których strona estetyczna jest równie ważna, co brzmieniowa, nie będą zawiedzione.
Wspominałem o moim pierwszym kontakcie z pierwotną wersją Rocka, która miała miejsce niemal 10 lat temu. Odbyło się wówczas forumowe spotkanie, na którym słuchaliśmy polskich wzmacniaczy, bo oprócz SoundArtu był też produkt Baltlaba i (chyba) Amplifikatora. Ponieważ trochę lat minęło, więc szczegółów nie pomnę, pamiętam natomiast, że przychylałem się wówczas do opinii większości uczestników tegoż odsłuchu, którym to właśnie organiczne, dynamiczne brzmienie Rocka najbardziej przypadło do gustu. Rzecz nie była w różnicy klas między poszczególnymi urządzeniami, ale raczej w sposobie prezentacji. A tę w wydaniu Rocka uznaliśmy za najbardziej przyjazną dla słuchacza, najbardziej naturalną (acz oczywiście porównanie odbywało się w takim, a nie innym systemie, a w innym, wyniki mogły by być inne). Minęło sporo czasu, trochę się w konstrukcji zmieniło wzmacniacza, dzięki czemu m.in. zyskał on niemal dwukrotnie większą moc, a pierwsze wrażenie po rozpoczęciu odsłuchu było znowu podobne – gładki, naturalny dźwięk, jakby nie do końca zgodny z nazwą tego modelu. W końcu dostając urządzenie, nazwane Rock (a zważywszy na nazwy pozostałym modeli – Jazz i Swing – można założyć, że i tu chodzi o gatunek muzyczny, a nie o np. skałę) należałoby oczekiwać, że jego główną cechą będzie energetyczność, zadziorność, dynamika – czyli to wszystko, co kojarzy się z taką muzyką. Spieszę uspokoić, że to wszystko także potem w brzmieniu testowanego urządzenia znalazłem, ale nie są to najbardziej rzucające się w uszy cechy, przynajmniej nie gdy zaczyna się odsłuch od nagrań akustycznych. Bo nagrania akustyczne, choćby mojego ulubionego Raya Browna, wymagają przede wszystkim gładkości, nasycenia, prawidłowego oddania barw instrumentów, pokazania otoczenia akustycznego, przestrzeni, wybrzmień – wszystkich tych elementów, które na końcu składają się w całość, która jest w stanie nas oszukać, (niemal) przekonać nas, że słuchamy muzyki na żywo.
Rock, jak przystało na rockowe stworzenie, pokazał swoje możliwości w dole pasma, dzięki czemu kontrabas mistrza schodził bardzo nisko, z dobrym wypełnieniem, barwą, sporym udziałem 'drewna', z wybrzmieniami, z oddechem i całkiem przekonującą namacalnością. Przypominał mi swoim brzmieniem raczej wzmacniacz lampowy, ewentualnie tranzystor w klasie A, które dają kontrabasowi odpowiednio dużo 'mięsa', masy i które pielęgnują i starannie pokazują wybrzmienia. Wiele, zwłaszcza niezbyt drogich, tranzystorów ma problem z pokazaniem kontrabasu, bo skracają wybrzmienia, stawiają na szybkość niskich tonów zapominając o ich odpowiednim dociążeniu; utwardzają brzmienie tego instrumentu.
A tego wszystkiego robić nie wolno, bo nagle jeden z największych, najwspanialszych instrumentów zaczyna brzmieć jak gitara basowa. Rock tego błędu nie popełnia. Nie będę podejmował dyskusji, czy jest to kwestia hybrydowej konstrukcji, ergo wpływu lamp, na jego brzmienie, ale... chyba coś w tym jest. Z drugiej strony, jak wiele tranzystorowych końcówek mocy, Rock bez problemu radził sobie z pokazaniem fortepianu. Rozmach, swoboda, pokazanie potęgi tego instrumentu, ogromnej skali granych przez niego dźwięków, dźwięczność i brak faworyzowania jakiejkolwiek części pasma – nie da się ukryć, że z tymi aspektami zwykle lepiej radzą sobie tranzystory. Rocka spokojnie można stawiać w jednym rzędzie z wieloma, nawet droższymi wzmacniaczami/końcówkami mocy, bo gra fortepian nie gorzej od nich. Perkusja to z kolei bardzo dobry przykład na to, jak dobre efekty można osiągnąć łącząc dwie technologie i tworząc hybrydę. Z jednej strony szybkość, zejście, pełna kontrola ataku, wykop, z drugiej dbałość o odpowiednie wypełnienie każdego dźwięku, o znakomite różnicowanie, które pozwala bez problemu rozróżniać w każdym momencie poszczególne bębny. Na górze natomiast blachy z jednej strony brzmią odpowiednio 'metalicznie', dźwięcznie, a z drugiej są to prawdziwie ciężkie blachy, takie które mają faktyczną masę, brzmią pełniej niż to zwykle robią, było nie było, nie najdroższe tranzystory z tej półki cenowej. Rock takie właśnie trio instrumentów bardzo ładnie rozmieścił w przestrzeni, każdemu ze źródeł dźwięku nadał konkretny, trójwymiarowy kształt, może nie super-precyzyjny, ale wystarczająco realny. Sama scena zaczynała się zwykle (w zależności od nagrania) na linii kolumn, albo nieco za nią, i rozbudowywana była w głąb, nie było więc mowy o podawaniu dźwięku 'na twarz'. W przypadku tria oddanie odległości między instrumentami może nie jest aż tak skomplikowane, ale zrobienie tego w satysfakcjonujący sposób, do łatwych wcale nie należy.
Co proszę? Zagrać trio jest łatwo? - Nie zgadzam się z takim stwierdzeniem, bo przy tak małym zestawie akustycznych instrumentów wszystko słychać jak na dłoni i niczego nie da się tu ukryć 'w tłoku'. A ten wzmacniacz za 12 tys. zł robił wiele rzeczy nie gorzej od mojego systemu odniesienia.
Ale dobrze, pójdźmy więc na drugi kraniec umownej skali, że się tak wyrażę – do opery. Tak, oczywiście do mojej ulubionej Carmen pod Karajanem, z Leontyną Price w roli tytułowej. Używam tej płyty w testach często, bo jest tu wszystko – na dobrą sprawę większość sprzętów można by oceniać na podstawie tego jednego nagrania, które, choć wiekowe, zostało zrealizowane tak, że wiele współczesnych do niego się nie umywa, a od strony artystycznej to prawdziwy majstersztyk.
Zacznę od końca, od oddania przestrzeni i dynamicznych wydarzeń w niej się rozgrywających. W porównaniu do mojego zestawu ModWrighta, Rock co prawda nieco pomniejszał ogromną scenę, ale robił to proporcjonalnie – scena było troszkę płytsza, ale zachowane zostały proporcje w odległościach między choćby pierwszym planem, z solistami, a poruszającymi się w sporej odległości, w głębi sceny chórami. Dawało to efekt nie tyle zmniejszenia wielkości sceny, ile raczej obserwowania wydarzeń z nieco większej odległości, powiedzmy - kilku rzędów. Ale już przemieszczania się śpiewających solistów, czy maszerujących chórów pokazane zostało w bardzo dobry sposób, precyzją niewiele ustępując zestawowi ModWrighta. Wokale brzmiały naturalnie, z ładnie pokazaną barwą i fakturą poszczególnych głosów, z dobrym ich różnicowaniem, z gładkością charakterystyczną dla każdej naturalnie brzmiącej prezentacji ludzkiego głosu. Tak, mój SET na 300B potrafi te same wokale jeszcze bardziej dopieścić, dociążyć, przez co brzmią jeszcze bardziej przekonująco, ale odbywa się to kosztem innych elementów. Rock dba o naturalne brzmienie ludzkich głosów, ale bez ich wypychania do przodu i bez „kosztów” w postaci zaokrąglonych, zmiękczonych skrajów pasma. Właśnie skraje pasma pokazują jak dobry balans udało się w tym urządzeniu osiągnąć – na dole, z jednej strony gdy dochodzi do owego „karajanowskiego” tąpnięcia sekcji kontrabasów, które zawsze wspominam, to ma ono odpowiednią dynamikę, wagę, czuć je niemal fizycznie, ale jednocześnie nie ma tu utwardzenia ataku. O tym pisałem wcześniej – instrumenty akustyczne mają pewną miękkość brzmienia i nie wolno jej „utwardzać”, co niestety wiele względnie niedrogich tranzystorów robi. SoundArt zagrał to jak trzeba – z wykopem, ale bez utwardzania. Na górze jest podobnie – w przypadku orkiestry słychać to bardzo dobrze, gdy pojawia się np. trójkąt, czy jakiś dzwoneczek. Te „drobiazgi” są niezwykle dźwięczne, mają nieco ostre, świeże brzmienie, potrafią niemal świdrować w uszach, ale chodzi właśnie o to „niemal”, bo na żywo nie przekraczają granicy, po której ich brzmienie robi się nieprzyjemne. I tu znowu Rock spisał się bardzo dobrze, bo takich wysokich tonów także nie utwardził - była dźwięczność, szybkość, świeżość, ale to wszystko nie przekraczało granicy, po której zamiast się zachwycać takim dźwiękiem, zaczynamy się krzywić.
Tak duże nagranie z orkiestrą, solistami, chórami pozwala także docenić naprawdę dobrą rozdzielczość dźwięku oferowanego przez Rocka, dobrą selektywność, a także dynamikę i to nie tylko w skali makro, ale i mikro. Słowem jubileuszowy wzmacniacz SoundArtu radzi sobie co najmniej dobrze z każdym elementem prezentacji i już samo to, zważywszy na jego cenę, jest sporym osiągnięciem.
Zważywszy na nazwę testowanego wzmacniacza nie mogło zabraknąć w czasie odsłuchów muzyki rockowej, ale również mojego ulubionego bluesa. Jedną z ważniejszych cech, jakie wzmacniacz musi posiadać, żeby dobrze zagrać taką muzyką jest tzw. „pace&rhythm”, czyli tempo i rytm (po angielsku brzmi to jakoś lepiej). Składa się na to kilka elementów, począwszy od pełnej kontroli nad głośnikami (co w przypadku Ardento Alter nie jest może aż tak trudne), poprzez szybkość ataku, umiejętność natychmiastowego wygaszenia dźwięku w razie potrzeby, po bardzo dobry timing. Myślę, że konstruktorom tego urządzenia nie przyszłoby do głowy nazywać swojego dzieła Rockiem, gdyby tych cech nie posiadał. A przyznać trzeba, że wzmacniacz operuje rytmem bardzo zwinnie, czy to w czasie szybkich szaleństw Australijczyków z AC/DC, czy to przy psychodelicznych suitach Floydów, czy przy leniwym, powolnie snującym się bluesie Króla Delty. Rytm, czy to wolny, czy szybki, ma w sobie ten hipnotyczny pierwiastek, który wciąga człowieka w muzykę bez reszty, sprawiając, że mimowolnie kiwa się, albo przynajmniej postukuje do rytmu. Z tempem także nie było najmniejszych problemów – jak zwykle nie testowałem żadnego trash-metalu, bo to nie „moja” muzyka, ale przy rock'n'rollowych rytmach AC/DC, w tym gitarowych szaleństwach Angusa Younga Rock ani na moment się nie pogubił, oddając te, przecież wcale nie superaudiofilskie, nagrania z odpowiednim pietyzmem, dokładając starań, by na scenie nie było bałaganu, by wszystko było dobrze poukładane, czytelne. Nie zabrakło w jego brzmieniu także odrobiny drapieżności, ostrości, która także jest nieodłącznym elementem gitarowego grania. Nie było jednakże przekraczania tej umownej granicy, po której ostrość zaczyna ranić uszy.
Pozostając w bluesowych klimatach zająłem się studiowaniem wokali, choć już wcześniej, choćby słuchając Carmen, nie miałem do nich zastrzeżeń. Także i teraz, zarówno głosy kobiece – choćby Etty James, jak i męskie – od Rysia Riedla po Johna Lee Hookera, choć nie aż tak namacalne, tak nasycone, tak pełne emocji jak z moim SET-em na 300B, wypadały naprawdę dobrze, przekonująco. Ładnie oddana została barwa, pokazana faktura głosów, emocji w nich także było sporo, a bez nich nie ma przecież bluesa... .
Podsumowanie
Podsumowując spotkanie z jubileuszową wersją Rocka mógłbym po prostu napisać, że gdyby mi przyszło, co w obecnych czasach nie jest tak trudne do wyobrażenia, sprzedać obecny system odniesienia i rozważać zakup tańszego, to ten wzmacniacz trafiłby na bardzo krótką listę kandydatów. Dlaczego? Bo wszystko robi co najmniej dobrze. Albo inaczej: niczego nie robi źle, nie ma ewidentnych słabości. W niektórych aspektach jak „pace&rhythm”, czy dynamice dorównuje mojemu zestawowi ModWrighta, w innych, jak nasycenie, rozdzielczość i selektywność, nieco mu ustępuje, ale jak to w audio bywa, różnica jest niewspółmierna do różnicy w cenie. Jego dźwięk, czy to za sprawą lamp, czy może raczej połączenia zalet lamp i MOSFET-ów, jest gładki, spójny i wciągający. Według słów pana Sylwestra Witkowskiego (muszę się na nich oprzeć, bo sam nie miałem okazji do bezpośredniego porównania) nie ma wielkiej różnicy brzmieniowej między 'zwykłą' a jubileuszową wersją Rocka II, czyli tak naprawdę, zwłaszcza jeśli finanse grają dużą rolę, można mięć prawie ten sam dźwięk za 9 tys. zł (!). Nie znam innej integry w takiej cenie, która dorównywałaby Rockowi II klasą brzmienia. Z drugiej strony dorzucenie tych 3 tysięcy, żeby mieć wersję z wydzielonym zasilaniem, co musi (o ile jest poprawnie zrealizowane, a w tym przypadku na pewno jest) dawać poprawę brzmienia, wydaje się być rozsądną propozycją producenta. I nawet te 12 tysięcy to ciągle cena, w której trudno jest znaleźć konkurencję mogącą zaoferować tak dobry dźwięk.
Budowa
ROCK II to wzmacniacz zintegrowany, z lampową sekcją przedwzmacniacza oraz tranzystorową końcówką mocy. W przeciwieństwie do wcześniejszej wersji tego modelu, tę umieszczono w obudowie nawiązującej do obudowy wyższych modeli. Do testu otrzymaliśmy specjalną wersję, zrobioną z okazji jubileuszu istnienia firmy, która od podstawowej różni się wydzieleniem zasilacza do osobnej obudowy. Sam wzmacniacz, patrząc od frontu, nie różni się niczym od podstawowej wersji Rocka II. Rock II to konstrukcja typu „dual mono”, w której zastosowano niezależne zasilanie obu kanałów wzmacniacza. W tym modelu, dodatkowo transformatory zasilające, zostały umieszczone w oddzielnej obudowie. Lampowy przedwzmacniacz pracuje na podwójnej triodzie ECC83 w układzie: wzmacniacz napięciowy - wtórnik katodowy. Lampy żarzone są prądem stałym o stabilizowanej wartości niezależnej od wahań napięcia w sieci. Końcówka mocy, oparta o tranzystory polowe typu MOSFET firmy Internacional Rectifier to układ typu push-pull, z ujemnym sprzężeniem zwrotnym, pracujący w klasie AB. Całość wzmacniacza (włączenie, regulacja siły głosu oraz przełączanie wejść) jest sterowana zaprogramowanym kontrolerem ATMEL.
Marek Dyba, High Fidelity
SoundArt Rock II
Źródło: www.hi-fi.com.pl
Rock jest najmniejszym dotąd wzmacniaczem SoundArtu. W tym przypadku "najmniejszym" oznacza, że jest wielkości zwykłego sporego piecyka zintegrowanego.
To już drugie wcielenie tej konstrukcji. Pierwszy Rock sprzed kilku lat był świetnie grającym urządzeniem wystylizowanym trochę w manierze sir Gilesa Gilberta. Faktycznie przypominał nieco elektrownię w Battersea, od której różnił się głównie mniejszą liczbą kominów. Jednak czas płynie i oto na Audio Show 2011 firma panów Lewandowskiego i Witkowskiego przedstawiła odnowioną wersję. Przy zachowaniu zbliżonej, choć zmodernizowanej konstrukcji podwojono moc nominalną, a całość umieszczono w eleganckiej, prostopadłościennej obudowie.
Przód Rocka II zdobią dwa duże wklęsłe pokrętła w znanym stylu SoundArtu. Na froncie znajduje się typowy dla tej firmy układ z zarysem dużego „V”. Tworzy je okienko z przydymionego plastiku, za którym widać duże pomarańczowe cyfry wyświetlacza. Ten pokazuje numer wejścia i poziom głośności. Oba parametry można wybierać pilotem. Potencjometry obracają się bez punktu końcowego.
Na tylnej ściance ulokowano zaciski głośnikowe, średniej klasy, ale porządne oraz dwa wejścia: RCA i XLR. Według deklaracji producenta, kolejne egzemplarze będą wyposażone w trzy wejścia, co wydaje się niezbędnym minimum w naszych skomplikowanych czasach. Gniazdo zasilania to typowe IEC.
Warto również zwrócić uwagę na wykonanie obudowy. W mojej opinii SoundArt zdecydowanie poprawił jakość wykończenia i montażu. Boki to standardowe poziome radiatory, natomiast wierzch – solidna płyta z wyciętym logo firmy, mocowana śrubami imbusowymi o wystających łbach. Wszystkie elementy są dobrej jakości, jednolite kolorystycznie i ładnie spasowane. Składają się na ogólne bardzo dobre wrażenie.
Wewnątrz też jest dobrze. Potężne zasilanie to niemal znak firmowy warszawskiej manufaktury. Tutaj nie weszło pięć transformatorów jak w Jazzie, ale trzy się zmieściły. Dwa duże toroidy zasilają prawy i lewy kanał; mały odpowiada za układy sterowania. Z tyłu znajduje się przedwzmacniacz na dwóch lampach ECC 83. W końcówce mocy pracują po dwie pary MOSFET-ów na kanał, oddające przyzwoite 100 W.
Rock to konstrukcja hybrydowa, podobnie jak reszta elektroniki tego producenta. Kilka lat temu miałem okazję recenzować jego poprzednika. Tym bardziej byłem ciekaw, jak wypadnie jego następca.
Alek Rachwald
Opinia 1
Przydarzyło mi się testować wzmacniacz nowy i nienowy.Stara jest nazwa i częściowo konstrukcja, jednak Rock II to coś więcej niż przepakowana jedynka. Świadczy o tym chociażby dwukrotnie wyższa moc. Czy Rock XXI wieku powtórzy brzmieniowy sukces poprzednika?
Audiofilskie nagrania mają swoje zalety. Owszem, niekiedy zawarta w nich muzyka nie dosięga poziomu realizacji, jednak zwykle nie można mieć zastrzeżeń do dynamiki. Nagranie XRCD, którego wysłuchałem w teście, pod względem dynamiki zamiata konkurencją podłogę. Dała o sobie znać kardynalna zaleta wzmacniaczy SoundArtu, czyli umiejętność oddawania kontrastów. Najmniejszy model trzyma firmowy poziom. W tym aspekcie Rock to taki mniejszy Jazz za jedną trzecią ceny. Przy okazji warto wspomnieć, że ze starszym bratem nowy Rock dzieli też brak agresji.
Płyty audiofilskie sprawdzają się też przy poszukiwaniu detali i efektów stereofonicznych. Rock dobrze oddaje wszystkie te pląsające w przestrzeni dźwięki egzotycznej perkusji, uderzenia w puste pnie, postukiwanie w wibrafon, bębenki i inne śmiecie. Jest zróżnicowanie pionowe; jest wychodzenie poza bazę. Scena zaczyna się na linii kolumn albo nieco poza nią i sięga w głąb; nie absurdalnie, ale wystarczająco, aby zbudować dobre wrażenie przestrzenności. Warto przypomnieć, że głęboka scena stereo to typowa cecha wzmacniaczy SoundArtu.
Nagrania kameralne za pośrednictwem Rocka II brzmią dość elektryzująco. Nie jest to dźwięk na sterydach, ale wzmacniacz wydobywa z nagrań rytm, również ten w mikroskali, taki rytmik, rytmiątko, które powoduje, że chce się słuchać do końca. Dźwięk nie jest nudny, spowolniony, w żadnym wypadku nie jest też szary. Rock gra ciut mniej barwnie od Jazza. Nie ma tu może porównania do najlepszych 300B, ale jest aluzja do dobrego wzmacniacza pentodowego. Mnie to odpowiada, zwłaszcza w połączeniu z innymi zaletami tej konstrukcji.
Zestawiony z kolumnami ARM Rock II wykazał się samymi zaletami. Na koniec testu zafundowałem mu jednak niespodziankę. W nagrodę. Otóż dotarły akurat do testu podłogowe ProAki, trzy razy droższe od wzmacniacza. W porównaniu z ARM-ami obniżył się nieco poziom głośności i musiałem podkręcić z „60” na „70”. Poza tym zmieniło się niewiele, ale raczej na korzyść. Wysokie tony pod względem barwy pozostały identyczne (tweetery obu kolumn są dziwnie podobne). Zwiększyło się nasycenie szczegółami oraz dodatkowo poprawiły się makrooraz mikrodynamika. Bas stał się nieco mocniejszy, co przy nagraniach z kontrabasem nie zawsze było pożądane (duże ProAki są odrobinę efekciarskie; lubią się pokazać). Natomiast wyraźnej poprawie uległa stereofonia. Rozmieszczenie pozornych źródeł w przestrzeni było bardziej sugestywne, szersze. Jak widać, Rock II nie ma kompleksów cenowych. Jaką dostanie resztę toru, tak zagra.
Długo słuchałem tego wzmacniacza, zarówno z moimi kolumnami, jak i z ProAcami. Po pracowicie spędzonym miesiącu mogę stwierdzić, że Rock II to taki pomniejszony Jazz w bardziej przystępnej wersji. Prezentuje znaczną część potencjału większego brata, a przy tym jest ponad dwukrotnie tańszy i, co tu kryć, łatwiejszy do zagospodarowania. Jest też dopracowany wzorniczo i gra znakomicie. W porównaniu z Jazzem brzmi nieco jaśniej i szybciej, natomiast daje minimalnie mniejszą aurę pogłosową i poczucie głębi dźwięku. Ciekawe, jaki w tym przypadku jest wpływ lamp w przedwzmacniaczu? W testowanym egzemplarzu zamontowano Full Music, zaś w moim Jazzie – Motorole i EAT. Tutaj akurat można jeszcze pokombinować, tym bardziej że producent oferuje kalibrację przedwzmacniacza po wymianie lamp.
Pewniak w swojej cenie. Proponuję porównywać go raczej ze wzmacniaczami za 15000 zł. Wart posłuchania w każdej sytuacji. Dla mnie jest to przyszły bestseller.
Alek Rachwald
Opinia 2
Na początek uwaga praktyczna: wprawdzie Rock II nie wymaga niekończących się godzin wygrzewania i szybko osiąga optymalne warunki pracy, jednak tuż po uruchomieniu wzmacniacza dźwięk będzie nieco odchudzony i rozmyty. Warto mu dać dobre dwadzieścia minut na dojście do siebie, bo mniej więcej po takim czasie odzywa się pełnym głosem. Przy późniejszym użyciu trybu standby żadne wygrzewanie nie było konieczne – urządzenie było gotowe do pracy niemal natychmiast.
Rock II sprawił mi niespodziankę. Znając dość dobrze produkty SoundArtu, spodziewałem się rzetelnie podanego, mocnego dźwięku, który jednak ma w sobie wyczuwalne ciepełko bądź lekkie pogrubienie. Nie do końca spełniało to moje oczekiwania całkowicie neutralnego przekazu, choć wiem, że wielu osobom taka szkoła dźwięku się podobała.
Tym razem konstruktorzy poszli w nieco inną stronę i chwała im za to. Naturalność, gładkość brzmienia i dokładny wgląd w nagranie, połączone z przepiękną barwą to cechy, które powinny przyciągnąć zwłaszcza miłośników muzyki akustycznej. Fenomenalnie zabrzmiały wysokie tony, które okazały się nie mniej szczegółowe niż we wzmacniaczu odniesienia, za to prezentowały się znacznie naturalniej i plastyczniej. Pokazała to dobitnie płyta „Concerto Italiano” z udziałem genialnego Guliano Carmignoli. Skrzypce, nieraz operujące w samej górze skali, ani razu nie zakłuły w ucho, choć słychać było każde muśnięcie smyczka o struny. Dźwięk był miodopłynny, zwiewny i dźwięczny, a do tego wspaniale nasycony alikwotami. Jak na koncercie.
Przestrzeń również jest koncertowa, w tym sensie, że baza została bardzo mocno odsunięta do tyłu, za linię kolumn. Kto chciałby mieć dźwięk o charakterze studyjnym, podany blisko i bezpośrednio, ten musi szukać gdzie indziej. W gęstych nagraniach symfonicznych i oratoryjnych (koncerty fortepianowe Bartoka, „Mesjasz” Haendla) Rock II tworzy wspaniałe iluzje przestrzenne, precyzyjnie różnicując umiejscowienie planów (soliści, instrumentaliści, chór, itd.). W nagraniach z prądem wrażenie oddalenia nieco znika, lecz nadal nie można mówić o dźwięku „na twarz”. Wzmacniacz za każdym razem wymusza na słuchaczu zachowanie pewnego dystansu do rozgrywających się zdarzeń. Innymi słowy: nie będziemy siedzieć pod samą sceną, ale gdzieś w okolicy piętnastego rzędu.
Doskonale nagrane „Suity orkiestrowe” Bacha w wykonaniu New London Consort są prawdziwym wyzwaniem dla niejednego sprzętu. Faktura orkiestrowa ulega tu ustawicznym zmianom; wiele istotnych zdarzeń rozgrywa się w tle, a do tego dochodzą zmiany tempa, skoki dynamiki i specyficzna barwa XVIII-wiecznych instrumentów. Rock II zaprezentował to wszystko tak spektakularnie, że płyty, choć znam ją na pamięć, musiałem wysłuchać do końca. Kapitalne oddanie i różnicowanie barw instrumentów oraz rozdzielczość dźwięku szły w parze z pedantycznym porządkiem na scenie. W porównaniu z Gryphonem przestrzeń była minimalnie mniejsza, a jednak precyzyjniej wyrysowana – muzyków można było dosłownie wykroić z otaczającego słuchacza powietrza.
Test fortepianu wzmacniacz przeszedł śpiewająco. Zarówno instrument Krystiana Zimermana w „Balladach” Chopina, jak i Pogorelicha w „Scherzach” tego samego kompozytora zabrzmiał perliście i dźwięcznie; bez podkolorowań, równo we wszystkich rejestrach. Dół był wprawdzie nieco mniej tłusty i nie tak obszerny jak we wzmacniaczu odniesienia, ale było słychać większą swobodę i więcej powietrza. Wspominając o samym dole skali, warto zaznaczyć, że nie znajdziemy tu wiele ze stereotypowego dźwięku lampy (w końcu Rock II to hybryda). Bas schodzi nisko; jest przy tym szybki, twardy i punktualny, za to pięknie wypełniony.
Ciekawie wypadło porównanie Callisto 2200 i Rocka II na płycie „Żywiołak”. Wybrzmiewający tu afrykański djembe (jednomembranowy bęben) nabierał za pośrednictwem duńskiego wzmacniacza cech młota pneumatycznego: dźwięk był krótki, niski i suchy. Rock dodał tu coś jeszcze; pewien fizjologiczny pierwiastek, który sprawia, że słuchacz nie ma wątpliwości, że chodzi o instrument obciągnięty skórą, w który uderza ludzka dłoń. Było po prostu naturalniej i bardziej namacalnie (ostatnie dwa określenia najczęściej przewijały się w moich notatkach na temat Rocka II).
Na koniec słowo o doborze sprzętu towarzyszącego. Rock II niemal przez cały czas był podłączony do recenzowanego w poprzednim wydaniu („MHF 1/2012”) odtwarzacza Primare CD32 i, moim zdaniem, jest to „dream team”, za który dałby się pokroić niejeden audiofil, poszukujący synergii. Z pewnością warto wypróbować to zestawienie, jeśli kompletujemy elektronikę od podstaw.
Gdyby najnowszy produkt SoundArtu kosztował kilkanaście tysięcy, stwierdziłbym, że to bardzo dobry, uniwersalny wzmacniacz, który bez kompleksów może stawać w szranki z zachodnią konkurencją. Biorąc jednak pod uwagę cenę urządzenia, nie waham się nazwać Rocka II rewelacją.
Jeśli za dziewięć tysięcy można mieć wzmacniacz, który w pewnych aspektach góruje nad czterokrotnie droższym Gryphonem Callisto, to nie mam pytań. Postęp, panie dzieju.
Bartosz Luboń, Hi-Fi i Muzyka
Stary Marton vs. stary SoundArt czyli blast from the past
Źródło: www.hi-fi.com.pl
W tak zwanym środowisku jestem znany, a może nawet sławny między innymi z powodu głębokiego przywiązania do polskiej superintegry, jaką jest wzmacniacz SoundArt Jazz. Byłem drugim recenzentem ever, któremu przytrafiła się okazje testowania tego urządzenia no i jak to czasami bywa, musiałem słuchany egzemplarz kupić. Nie dlatego, że go zepsułem, tylko dlatego, że tak mi się spodobał. Od tego czasu przez moją garsonierę przewinęło się bardzo dużo niekiedy całkiem drogich i cenionych urządzeń, ale Jazz jak stał, tak stoi do dziś. Nic nie było w stanie go zdetronizować, a ewentualna silna konkurencja, zapewne faktycznie lepsza, jak Soulution, kosztowała już niestety oczy z głowy (razem z nerwami wzrokowymi).
Te kilka lat temu, kiedy miałem przyjemność zostać recenzentem sprzętu hi-fi a potem właścicielem Jazza, wśród polskich audiofilów obiektem niemal kultowym był wzmacniacz łódzkiej firmy Marton, model Opusculum. Było to urządzenie nieco droższe od wzmacniacza SoundArtu i raczej trudno dostępne, mnie przynajmniej nie udało się w owym czasie posłuchać tego wzmacniacza. Znałem tylko recenzję opublikowaną w Magazynie Hi-Fi w latach 90., z której wynikało, że wzmacniacz się podobał, ale z pewnymi ale. Z drugiej strony niedawno, dosłownie parę lat temu, wzmacniacz ten pojawił się przelotnie na Audio Show jako element systemu (o ile pamiętam, napędzał wystawiane kolumny) i brzmiało to naprawdę wybitnie. Tym bardziej żałowałem, że nie mogę zapoznać się z nim bliżej. W międzyczasie pan Marek Knaga opracował nową wersje Opusculum i mój sentyment do starego Martona pozostałby nieskonsumowany, gdyby nie przypadek. Otóż pewien właściciel poprzedniej wersji końcówki Opusculum był tak uprzejmy, że zgodził się wypożyczyć mi ją do odsłuchu. A co usłyszałem, napiszę dzisiaj po południu.
Nadszedł wieczór, a zatem przystąpmy do rzeczy. Porównanie zewnętrznego wyglądu pozwala zrozumieć, że mamy do czynienia z bardzo różnymi koncepcjami. Marton to z talentem zaprojektowana bryła, prawdopodobnie dzieło zawodowego projektanta. Sama łukowata linia, którą można poprowadzić między radiatorem, przednią ścianką i końcówkami uchwytów zasługuje na nagrodę w dziedzinie wzornictwa przemysłowego. Wklęsła przednia ściana tworząca jednocześnie uchwyty to mistrzostwo ergonomii. Szkoda, że współczesna wersja tego wzmacniacza ustępuje wzorniczo starszemu modelowi. Gniazda widoczne na tylnej ścianie to najwyższa liga, również finansowa. Wysokie modele niemieckiego WBT sygnowane znakami producenta nie pozostawiają wątpliwości co do zaangażowanych kosztów. Dodatkowo system sterowania z wyświetlaczem pokazującym status urządzenia (wzmacniacz startuje dopiero, gdy wszystkie moduły przejdą test i końcówki mocy uzyskają odpowiednią temperaturę, o czym informowany jest użytkownik) - to kojarzy się z porządnym hi-endem, a w momencie, gdy ten wzmacniacz ujrzał światło dzienne, takie rozwiązania były jeszcze rzadko spotykane. Z kolei SoundArt Jazz (SoundArt to obecnie firma WILE) w większym stopniu pokryty jest oznakami ręcznego wykonania. Płyty metalowe pokryte lakierem strukturalnym, starannie zaprojektowana ale mocno brutalistyczna bryła, proste sterowanie. Z tyłu też niespodzianka: podobnie jak w Martonie, nie ma tu taniochy. Ale o ile w Opusculum świecą drogie neimieckie gniazda, o tyle SoundArt po prostu sam produkuje swoje potężne konektory. Która koncepcja jest lepsza? Trudno zdecydować. To trochę jakby porównywać BMW z Morganem: inne światy. Przy okazji ciekawostka: oba wzmacniacze ważą tyle samo - zdrowo powyżej 50 kilo.
Oba słuchane i opisywane tu urządzenia różnią się konstrukcyjnie w zasadniczym punkcie. Jazz zawiera wbudowany lampowy przedwzmacniacz, co robi z niego wzmacniacz zintegrowany, natomiast Opusculum jest końcówką mocy z pasywną regulacją poziomu wyjściowego. Technicznie biorąc, Opusculum jest wyposażone (-y?) w trzy wejścia, z czego dwa RCA są regulowane, natomiast jedno XLR stałe. Początkowo eksperymentowałem z wejściami regulowanymi, jednak ta opcja była wyraźnie gorsza, ponieważ wzmacniacz emitował wtedy lekki ale słyszalny brum. Połączenie zbalansowane pozbawione było tej wady. Po próbach z DAC-em z regulowanym poziomem wyjściowym ostatecznie zdecydowałem, że najlepsza będzie konfiguracja ze zbalansowanym przedwzmacniaczem. W tej roli wystąpił wielokrotnie sprawdzony w konfiguracjach z drogimi końcówkami mocy przedwzmacniacz DIY na J-FET-ach. Reszta toru była jednakowa dla obu urządzeń: b-DAC Tent Labs, transport Linn Karik i kolumny Avcon ARM. Okablowanie takie jak zwykle.
Odsłuch prowadziłem przez niecały tydzień. Pierwsze wrażenie było takie, że urządzenia różnią się dość wyraźnie, przy czym Jazz daje więcej i lepszych niskich tonów. To typowe pierwsze wrażenie, bo różnice w tym zakresie są dość łatwe do wychwycenia. Jednak w miarę słuchania opinia zaczęła się niuansować i ostatecznie wcale nie była jednoznaczna. Rzeczywiście, brzmienie Jazza jest nieco bardziej masywne, jest minimalnie ale zauważalnie więcej podstawy basowej i brzmienie jest wskutek tego efektowniejsze. Jazz ma ciut więcej rozmachu i dynamiki w skali makro. Jednak to nie znaczy, że Marton wykazuje braki w tym zakresie. Dopiero zestawienie z Jazzem pokazało, że można więcej. Z kolei brzmienie Opusculum było jaśniejsze, i to w dobrym tego słowa znaczeniu. Ponownie, dopóki nie posłuchałem Martona niczego mi w Jazzie nie brakowało. Jednak końcówka mocy pokazała bardziej przejrzysty obraz, odrobinę więcej szczegółów i odmienną stereofonię. Okazało się, że o ile Jazz ma więcej rozmachu, o tyle Opusculum brzmi żwawiej. Co do sceny stereo, to różnice były dobrze słyszalne i można powiedzieć, że interesujące. Niejednoznaczne. Otóż w przypadku Jazza scena jest rozmieszczona wyraźnie za głośnikami. W porównaniu z tym wzmacniaczem Marton pokazał lepsze zróżnicowanie warstw połączone z lekkim wypchnięciem pierwszego planu. Jazz pokazywał wokalistę na linii instrumentów, natomiast Marton lokował go przed instrumentami. Można powiedzieć, że w tym przypadku reflektor lepiej oświetlał solistę. Pod tym względem można uznać przewagę końcówki mocy, ale co ciekawe, szerokość sceny była większa w wykonaniu wzmacniacza SoundArt.
Spędziłem wiele wieczorów mozolnie zakręcając i odkręcając zaciski we wzmacniaczach, ciągnąc kable głośnikowe tam i z powrotem. Czasem po wysłuchaniu jednego utworu zmieniałem wzmacniacz, bo chciałem natychmiast przekonać się, jak dany fragment zabrzmi na drugiej maszynie. To był emocjonująco spędzony czas, bo koniecznie chciałem ostatecznie ustalić, który wzmacniacz gra lepiej, oczywiście lepiej dla mnie. Chętnie wracałem do każdego z nich. W Jazzie pociągała mnie gładkość i swoboda, w Martonie większa bezpośredniość.
Ostatecznie zdecydowałem, że brzmienie Jazza w moim systemie bardziej odpowiada moim preferencjom. W końcu chodzi o to, żeby to mnie się podobało. Jednak będzie mi brakować pewnych cech dźwięku wzmacniacza Marton. Szczerze? Z chęcią posiadałbym oba i na przykład po pół roku zadecydował, który jest lepszy. W przypadku końcówki mocy minusem i plusem zarazem jest konieczność łączenia jej z przedwzmacniaczem. Minus, bo to dodatkowy koszt. Natomiast plus jest poważny: jest prawdopodobne, że pożonglowanie przedwzmacniaczami pozwoliłoby na koniec wyłonić optymalną kombinację, w której już i tak wybitny Marton przebiłby dźwiękowo sufit. Teraz akurat gra Jazz, ale dziś jeszcze przynajmniej raz włączę Martona. I tak ciągle w kółko, póki nie przyjdzie czas, aby go zwrócić właścicielowi. W sumie to frustrujące.
Alek Rachwald, Hi-Fi i Muzyka